Canon 50L
Zdałem sobie ostatnio sprawę z tego, że choć wiele czasu i miejsca na tej stronie poświęciłem sprzętowi fotograficznemu, bardzo rzadko pisałem o samych obiektywach, zwłaszcza tych ulubionych. A canonowska 50-tka f/1.2 z pewnością zalicza się do tego bardzo nielicznego grona. Z moich obserwacji światka fotografii profesjonalnej wynika, że jest to wciąż bardzo niedoceniana ogniskowa – używana najczęściej przez dojrzałych i świadomych fotografów. Trochę tak, jakby fakt, że 50mm jest najczęściej pierwszą (bo i najtańszą) stałką, jaką się kupuje, sprawiał, że potem – może nawet podświadomie – stara się od niej uciec, kupując i reporterskie 35mm i portretowe 85mm, niejednokrotnie nazywając 50mm „nijaką” ogniskową. I choć wcale nie uważam się za dojrzałego i świadomego fotografa, to w ostatnich latach właśnie po 50mm sięgam najchętniej – może po części ze względu na fakt, że ta „nijakość” (którą ja preferuję nazywać uniwersalnością) jest swego rodzaju wyzwaniem. Wszak niejednokrotnie trzeba się trochę natrudzić, żeby „poukładać sobie kadr”, ale mając pewne doświadczenie, uważam, że wcale nie bardziej niż przy innych ogniskowych. Wracając jednak do samego obiektywu; EF 50mm f/1.2L USM (bo tak brzmi jego oficjalna nazwa) to ponad 10-letnia konstrukcja, a tym samym przez wielu uważana za niedostosowaną do cyfrowych realiów. I, rzeczywiście, we wszystkich rzeczowych porównaniach przegrywa z nowszymi obiektywami konkurencji. Nie jest ani tak szybki, ani tak ostry, ani tak celny, potężnie winietuje, a aberracja chromatyczna jest widoczna niemal na każdym zdjęciu. Co więcej, jest o 80% droższy niż wygrywająca wszystkie porównania Sigma z serii Art, która też wcale nie jest tanim obiektywem (kosztuje przecież ponad dwukrotnie więcej niż canonowski EF 50mm f/1.4 USM).
To wszystko przestaje mieć jednak jakiekolwiek znaczenie, jeśli od fotografii oczekuje się czegoś w rodzaju magii, czegoś nieopisanego. Bo właśnie tę szalenie trudną w opisie magię 50-tka 1.2 zapewnia niemal w każdych warunkach. Przyznaję, że sam sobie wysoko podniosłem poprzeczkę poprzez samą próbę zmierzenia się z opisem tego obiektywu, ale jestem pewien, że przez obecnych użytkowników tego szkła zostanę zrozumiany z pewnością. Wystarczy bowiem zrobić pod światło lub gdy jego źródło wpada z boku, by zrozumieć, że to co dzieje się ze światłem wewnątrz tego obiektywu istotnie jest – powtórzę się – magiczne. Że sposób w jaki generowane są nieostrości są tak przyjemne dla oka, że nie sposób oddać tego żadnymi wartościami w tabelkach. Wiem, że to brzmi jak tekst przygotowany przez agencję PR na potrzeby katalogu danego produktu, ale nic na to nie poradzę. Od momentu zakupu ten obiektyw praktycznie jest przyspawany do 6D, z którym tworzy fantastyczny i stosunkowo nieduży zestaw.
I choć w najbliższym czasie pojawi się tu artykuł o Fujifilm X100T, którego od ponad roku używam codziennie, to już teraz chciałbym dopowiedzieć (do ubiegłorocznego fragmentu o torbie Billingham Hadley Pro), że bardzo się cieszę, że w swojej torbie mieszczę je oba bez trudu. W tym momencie powinienem pewnie umieścić jakiś zestaw przykładowych zdjęć, będących (czy chociażby starających się być) potwierdzeniem powyższych tez, ale prawda jest taka, że prawie wszystkie z nich przedstawiają mojego syna, a jak większość z Was – obserwujących mój dziennik – zauważyła, nie udostępniam publicznie zdjęć z Nim (wszak nie mam na to Jego zgody), więc musicie uwierzyć mi na słowo, że ten opis bardzo mocno na tym ucierpi, nawet jeśli pokażę swoje inne ulubione fotografie (w tym i ślubne) z rzeczonej 50-tki.
Chciałbym też od razu uprzedzić, że nie odpowiem na żadne maile z pytaniem jak można zapłacić za obiektyw 12-krotnie więcej niż za plastikową 50-tkę f/1.8, która daje bardzo podobny, wcale nie mniej ostry obraz. Do pewnych rzeczy trzeba dojrzeć samemu, jak mniemam. Jednocześnie przyznaję się, że wymieniając swoją Sigmę 50/1.4 (z poprzedniej serii) na nową 50-tkę, kilkukrotnie miałem już Sigmę 50mm z serii Art „w koszyku” i od zakupu dzielił mnie jeden klik. Dziś szalenie się cieszę, że tego nie zrobiłem, a pewnemu osobnikowi, który za każdym razem, gdy wspominałem o Sigmie Art nazywał mnie „debilem” – jestem wdzięczny. I nie dlatego, że uważam, że ta 50-tka Sigmy to zły obiektyw – daleki jestem od tego. Po prostu czasem techniczna doskonałość nie jest tym, czego powinno się oczekiwać od sprzętu, zwłaszcza fotograficznego. Tu inne czynniki mają znacznie większe znaczenie.
Jest jeszcze kwestia różnicy między f/1.4 a f/1.2 i nie mówię tu o ilości światła, jaka wpada do obiektywu, bo to 1/2 EV w nowoczesnych korpusach można sobie załatwić wyższą czułością. Mam na myśli różnicę w obrazie – w żadnym innym obiektywie nie widziałem bowiem tak dużych zmian w obrazowaniu między jedną a drugą wartości przysłony. I większość z tego, co napisałem wyżej, dotyczy właśnie f/1.2 – to tu dzieje się większość wspomnianej wcześniej magii.
Ach, muszę się też przyznać, że kupując 50-tkę zaszalałem i dokupiłem jeszcze obiektyw 135L, który przez lata chodził mi po głowie, ale zdaje się, że to opowieść już na inną okazję.
powoli newsletter
Dołącz do newslettera, żeby być na bieżąco z nowymi materiałami.