Synology (DS414)
Do NASa w domu podchodziłem wcześniej dwukrotnie i w obu przypadkach okazywało się, że nie jest to rozwiązanie dla mnie. Po części ze względu na użyty wówczas sprzęt, a po części – na moje oczekiwania względem takiego rozwiązania. Pracowałem więc na komputerze, do którego na stałe podłączone miałem 11 dysków (nie licząc dwóch systemowych wewnątrz obudowy Maka mini) oraz jeszcze jeden dodatkowy, wpięty do Airport Extreme, udostępniający swoje zasoby w sieci lokalnej. Dwukrotnie próbowałem rozwiązania z dodatkowym Makiem mini działającym jako serwer; ale i to nie do końca było to (choć możliwość zainstalowania aplikacji Hazel na maszynie serwerowej to ogromne udogodnienie).
Gdy więc z początkiem roku w salonie pojawił się iMac, pełniący rolę centrum multimedialnego, uznałem, że to dobry moment, żeby uprościć całą strukturę danych na posiadanych dyskach i niejako zacząć od nowa. Wyjeżdżając na swoje „offline'owe” wakacje, wygenerowałem więc plik PDF z pełną strukturą katalogów na zamontowanych do Maka woluminach (miał prawie 26 MB i kilkaset stron) i zapisałem go na iPadzie, żeby móc go na spokojnie przeanalizować. Tak też zrobiłem, w międzyczasie rozważając swoje opcje w ofercie Synology (wybór padł na tego producenta głównie dlatego, że znałem system DSM, wdrażając go kilkukrotnie u swoich Klientów). Wiedziałem, że ze względu na ilość danych, jakie chciałbym tam przechowywać, musi to być urządzenie co najmniej czterodyskowe. Rozważałem więc kilka opcji; od dwudyskowego DS715 z dwudyskowym rozszerzeniem DX213 (głównie ze względu na możliwość rozwoju; z czasem DX213 mógłbym zamienić na pięciodyskowe DX513), przez czterodyskowe DS414 i DS415+ oraz pięciodyskowy DS1515+ aż po ośmiodyskowy DS1815+, którego pewnie nigdy nie musiałbym wymieniać.
Mając jednak na uwadze swoje raczej niepomyślne doświadczenia z NASem, zdecydowałem się na najtańszą opcję, czyli czterodyskowego DS414 bez możliwości rozszerzenia o kolejne dyski.
Uznałem, że tym sposobem – jeśli eksperyment miałby się nie powieść – straciłbym najmniej. Dokupiłem do niego 3-terabajatowe dyski HGST (od kilku lat używam dysków jedynie tej marki; zawsze lubiłem Hitachi, a analiza ich awaryjności, chociażby ta od Backblaze jedynie mnie utwierdza w słuszności tego wyboru), a pozostałe miejsca wypełniłem posiadanymi przez siebie dyskami, wymontowanymi z obudów.
Sam proces wdrożenia nie był dla mnie bardzo łatwy, bo musiałem sobie rozpisać, które dane mogę przenieść tam wcześniej, zanim dysk zostanie sformatowany i dołożony do macierzy SHR. Dla zainteresowanych; przy dwóch 3-terabajtowych dyskach działających w SHR, dołożenie doń trzeciego trwa ok. 60 godzin. Przy czwartym wydaje mi się, że trwało to nawet dłużej.
Aktualnie mam tam więc 11,5 TB przestrzeni, które w SHR (autorskie rozwiązanie Synology; coś w rodzaju „elastycznego RAID 5”, również pozwalające na awarię jednego dysku bez utraty danych) widnieje jako blisko 8-terabajtowy wolumin. Udało mi się tam zmieścić całe swoje archiwum, zostawiając przy Maku mini jedynie czterodyskową macierz Thunderbolt, która służy do przechowywania aktualnych projektów oraz dwudyskową macierz FireWire, która aktualnie służy wyłącznie jako pamięć podręczna, więc rozważam czy i z niej nie zrezygnować, żeby zminimalizować ilość sprzętu wokół swojej „stacji roboczej”.
Jednocześnie, ten sam NAS zmieścił większość multimediów, które – dzięki serwerowi Plex – zdalnie udostępnia wspomnianemu wcześniej iMakowi w salonie, co bardzo ułatwiło tzw. życie codzienne i pozwoliło na pozbycie się 3-terabajtowego dysku USB z jego okolic, co z kolei bardzo korzystnie wpłynęło na ciszę w salonie.
NAS przejął też funkcję Inboxa ze wszystkich komputerów w domu, co opiszę szerzej przy okazji aktualizacji tekstu o aplikacji Hazel w niedalekiej przyszłości. Dość powiedzieć, że w mojej opinii jest to szalenie wygodne rozwiązanie, a NAS sprawdził się w tej roli znakomicie. Dużym udogodnieniem jest też dostęp do danych z poziomu aplikacji dla iOS (oczywiście nie tylko w sieci lokalnej) oraz dostęp do systemu DSM z zewnątrz (w ten sposób zarządzam kilkoma NASami swoich klientów), choć w przypadku iOS należy każdorazowo wymuszać odświeżenie strony w taki sposób, żeby iPad czy iPhone przedstawił się jako komputer, bo mobilna wersja tej strony to nic dobrego.
Udało mi się także skonfigurować klienta usługi CrashPlan w systemie DSM, którego nieoficjalny port krąży w sieci, a dzięki któremu moje archiwalne dane wciąż mają swoją kopię zapasową w chmurze.
Podsumowując; jestem bardzo zadowolony z NASa w domu, który przydaje się zarówno w pracowni, jak i w zadaniach bardziej prywatnych. Eksperyment uznaję więc za niewątpliwie udany. Czy czegoś żałuję? Czasem myślę sobie, że jednak lepiej byłoby zainwestować w model DS415+, który ma większą moc obliczeniową, której – zdaje się – Plexowi nigdy dość oraz chyba powinienem kupić jednak 4-terabajtowe dyski, bo przez cały czas, gdy go używam, ilość wolnego miejsca oscyluje w granicach 5-7%, a aktualnie nawet poniżej 1%.
Jedyne na co mogę narzekać, to hałas – mimo że urządzenie jest zamknięte u mnie w biurku (ma zapewnioną odpowiednią wentylację) oraz jest umieszczone na gąbczastej podkładce, eliminującej drgania, DS414 z czterema dyskami wewnątrz jest bardziej słyszalny niż podejrzewałem, że będzie.
Wszelkie próby tłumienia tego dźwięku kończą się zwiększoną temperaturą dysków z 37°C do 41°C; nie sądzę, żeby były to wartości niebezpieczne dla napędów dostosowanych do pracy 24h na dobę, ale dla pewności wolałem nie ryzykować, więc pracuję sobie z tym szumem w tle. To niewysoka „cena” za funkcjonalność oferowaną przez to urządzenie i jego system operacyjny.
powoli newsletter
Dołącz do newslettera, żeby być na bieżąco z nowymi materiałami.