iPad Pro 10,5“ (2017)
We wrześniu 2016 roku miałem okazję poużywać dużego iPada Pro. Tekst o nim kończyłem słowami:
„(…) w bliżej nieokreślonej przyszłości iPad Pro stanie się moim głównym komputerem; tym, na którym będę wykonywał większość swoich zadań”.
Miałem wówczas na myśli właśnie wersję 12,9”, lecz w międzyczasie pojawił się model 10,5”. Zbyt długo się wahałem w kwestii zakupu dużego, więc kupiłem tego mniejszego, nie mając go nawet wcześniej w rękach. W ciemno. Miałem tylko nadzieję, że zmieści się do mojej mniejszej torby.
I w ten oto sposób (spoiler alert!), rok po publikacji wspomnianego tekstu, iPad Pro istotnie stał się moim głównym komputerem. I wiecie co? Uwielbiam go. (Na końcu napiszę dlaczego).
Ale najpierw odrobina historii. Kilka lat temu – gdy stałem się posiadaczem mocnego Maka mini – wprowadziłem u siebie podział komputerów na stację roboczą (do edycji fotografii, przygotowywania materiałów do druku oraz okazjonalnego montażu wideo) oraz komputer do „całej reszty”. Tę drugą rolę początkowo pełnił MacBook Air, a z czasem – w miarę rozwoju systemu iOS – dołączał do niego iPad mini, przejmując część obowiązków MacBooka. Z biegiem lat ten podział stawał się coraz bardziej wyraźny i, gdy zmieniłem Maka mini na Maka Pro, na tym drugim nie skonfigurowałem nawet kont pocztowych. Większy iPad już wtedy chodził mi po głowie, ale – przyznaję – miałem pewne opory przed decyzją o zakupie 12,9”. Na szczęście dla mnie, wahałem się tak długo, że doczekałem się nieco mniejszego brata o podobnych możliwościach. Teraz więc mam Maka Pro do ciężkiej pracy i iPada Pro do pozostałych zadań. Bo MacBooka sprzedałem w trzy dni po zakupie tego drugiego.
Tak jak pisałem przy okazji tekstu o 12,9-calowym iPadzie Pro, proces odciążania macOS przez iOS był u mnie bardzo płynny. Nie było w tym żadnej rewolucji, żadnego punktu zwrotnego. Po prostu z każdą kolejną dużą aktualizacją, coraz więcej rzeczy mogłem wygodnie robić na iPadzie, a że iPad siłą rzeczy jest w rękach wygodniejszy od MacBooka (w większości przypadków), to robiłem je tam. Stąd decyzja o zakupie większego (od mojego mini). Zdecydowałem się na model LTE z 256 GB pamięci w zestawie z Apple Pencil i Smart Cover, ale bez Smart Keyboard (więcej o tym później).
Nie chcę się tu rozpisywać za bardzo, więc o rzeczach oczywistych napiszę pokrótce. Wydajność? Wciąż robi na mnie kolosalne wrażenie. W teście geekbench, w operacjach jednowątkowych jest o 40% szybszy od mojego Maka Pro (a w wielowątkowych tylko o 25% wolniejszy), co nie mieści mi się w głowie. 4 GB RAMu? Poezja. Nawet, gdy zapominam już, że używałem jakiejś aplikacji, ona nadal jest aktywna w tle i po przejściu do niej nie potrzebuje przeładowania. Bateria? Z kosmosu. MacBook Air – w zależności od tego, co robiłem – wytrzymywał mi 2,5-3 godziny (co po tylu latach użytkowania i tak uważałem za świetny wynik). Zrzuty ekranu z początku wskazują nawet 13,5 godziny pracy na baterii, ale dla bezpieczeństwa, w głowie zarejestrowałem 11 jako – nazwijmy to – wartość gwarantowaną.
11 godzin. Nawet gdy teraz to piszę, to nie wierzę. W praktyce wygląda to tak, że mając go od 140 dni, ładowałem go 56 razy (tj. tyle cykli wskazuje bateria). A używam go (w mniejszym lub większym zakresie, wiadomo) codziennie.
Dźwięk? Zgodnie z podejrzeniami (na podstawie doświadczeń z 12,9-calowym modelem) ten iPad stał się moim podstawowym źródłem odsłuchu podcastów (głównie w kuchni), a i przy oglądaniu wideo rzadziej sięgam po słuchawki – tak jest dobrze. Ekran? Bajeczny. Czytałem o nim co nieco już wcześniej, ale kiedy zobaczyłem na żywo swoje zdjęcia na nim, zobaczyłem jak wygląda przewijana treść, odświeżana 120 razy na sekundę czy przekonałem się, jak w praktyce działa TrueTone, zrozumiałem, że pisanie o nim nie ma sensu. Trzeba to zobaczyć samemu. 256 GB pamięci? OGROMNY komfort. Komunikat w Lightroom CC przy próbie zapisania kolekcji lokalnie do dziś wywołuje u mnie uśmiech na twarzy:
To pozwala mi na selekcję w każdych warunkach, podobnie w DevonThink, gdzie bazy również przechowuję lokalnie, po to, żeby móc zawsze mieć dostęp do wszystkich przechowywanych tam danych.
Tak samo kwestia materiałów do spotkań z parami; mam tu wszystko, czego mi potrzeba i to lokalnie. W ogóle uważam, że ten iPad to taka ultimate meeting machine – nigdy nie miałem wszystkiego tak dobrze przygotowanego na żadnym laptopie, jak mam tutaj i nigdy żaden MacBook nie był tak wygodny podczas spotkań.
Split View? Używając iPada mini, dzielenia ekranu na dwie aplikacje bardzo mocno mi brakowało – dopiero teraz odczuwam komfort, jaki się za tym kryje. Strona w Safari i edytor nowej wiadomości w Mailu. Przepis w Paprice i lista zakupów. Mindmap i edytor tekstu.
Pamiętam jednak, że korzystając z 12,9-calowej wersji, wiele aplikacji wyglądało aż komicznie na tak dużej powierzchni, więc najczęściej korzystałem z dwóch jednocześnie w widoku split view. Gdy po prezentacji modelu 10,5” było już wiadomo, że split view będzie w pewien sposób ograniczony (tj. dwie aplikacje obok siebie będą wyświetlone jako powiększone iPhone’owe wersje zamiast pełnych, iPadowych), stało się to moją jedyną obawą (spodziewałem się, że będą to raczej dwa pionowe iPady mini na jednym ekranie, jeśli mogę sobie pozwolić na skrót myślowy). W praktyce, problem z tym pojawia się dopiero wtedy, gdy jedną z tych aplikacji jest Safari i wyświetla nieresponsywną stronę (np. mBank) – przyciski są wówczas na tyle małe, że zwyczajnie ciężko w nie trafiać. I wtedy bardzo przydaje się Apple Pencil, który jest znacznie bardziej precyzyjny. No właśnie – Apple Pencil? Jako wieloletni użytkownik wyprofilowanego rysika Wacom jako jedynego „urządzenia wskazującego” miałem pewne obawy o ergonomię i wygodę używania tego białego, minimalistycznego „ołówka”. Dziś żałuję, że swojego Intuosa nie mogę obsługiwać za pomocą Apple Pencil właśnie. Nie szkicuję dużo, więc z całą pewnością nie wykorzystuję potencjału tego urządzenia, ale uwielbiam je właśnie jako „wskaźnik” czy przedłużenie ręki. Chodzi o dosięganie do ekranu bez odrywania przedramienia od blatu biurka. Przed zakupem nigdy nawet o tym nie myślałem, a teraz, używając iPada w podstawce, z zewnętrzną klawiaturą, orientuję się, że to największy jego atut.
A jakieś wady? Cóż, wiadomo, istnieją, choć są niemal bez znaczenia dla mnie. Największą jest to, jak bardzo ślady palców są widoczne na ekranie. Z jednej strony to dość absurdalne oskarżenie (bo przecież jest to ekran dotykowy za szkłem – jak ma na nim nie być widać śladów palców?), a jednak np. iPhone jest pod tym względem zdecydowanie lepszy – nigdy nie jest tak „opalczony” jak iPad Pro.
Druga rzecz; w zestawie dołączony jest zasilacz 12W, mimo że iPad Pro, wykorzystując technologię USB Power Delivery, potrafi pracować także z 29-watową ładowarką, która z kolei jest w stanie naładować iPada w nieco ponad dwie godziny zamiast prawie pięciu. Szkoda jednak, że nie ma jej w pudełku z tym, bądź co bądź, drogim urządzeniem. A żeby samemu się w nią wyposażyć, należy wydać (razem z konieczną przejściówką) kolejne 400 zł. Brak 3D Touch także jest czasem wypisywany jako wada, choć z tym ciężko mi się zgodzić. Tj. oczywiście, ideowo byłoby super, gdyby to obsługiwał, ale nawet jeśli technologia nie jest tu ograniczeniem (nie mam wiedzy na ten temat, nie wiem czy rzeczywiście jest), to wydaje mi się, że w praktyce byłoby to bardzo trudne i powodowało więcej szkód niż korzyści. Już tłumaczę; iPhone’a trzymamy zawsze (albo w ogromnej większości przypadków) w taki sposób, że przytrzymujemy jego tył. Łatwo jest więc „aplikować” mocny nacisk z jednej strony, blokując urządzenie z drugiej. iPada jednak dużo trudniej i dużo rzadziej trzyma się w ten sposób. Oczami wyobraźni już widzę te wszystkie potłuczone iPady, których właściciele np. trzymali je jedną ręką w lewym dolnym rogu, a chcieli użyć 3D Touch na ikonce w prawym górnym. Albo mniej dramatyczna wizja tego samego – iPad stojący w podstawce/etui Smart Cover i przewracany do tyłu przy każdej próbie mocniejszego nacisku.
Wspomniany wcześniej Pencil, mimo tego, jak bardzo go lubię, nie jest pozbawiony wad. W pierwszej kolejności na myśl przychodzi mi brak kontroli nad tym kiedy jest wskaźnikiem, a kiedy rysikiem. Dotyczy to sytuacji, w której np. szukam konkretnej informacji w aplikacji Files, przechodzę rysikiem z folderu do folderu, otwieram PDFa, przewracam stronę, a raczej próbuję przewrócić stronę, bo w tym samym czasie rysuję czarną linię na dokumencie (i żeby ją usunąć, muszę albo potrząsnąć iPadem – tego nawet nie komentuję – albo uruchomić panel Markup, wybrać gumkę i zaznaczyć narysowaną linię). Gdyby Pencil miał jakiś mały przycisk pod kciukiem (jak mają rysiki Wacoma) można by pewnie ustawić programowo, która z jego funkcji jest domyślna, a ta druga aktywowana byłaby właśnie poprzez wciśnięcie rzeczonego przycisku. Kolejna rzecz, na jaką – w teorii – mógłbym ponarzekać to bateria (i jednocześnie jej sposób ładowania). Za każdym razem, gdy widzę komunikat, że muszę naładować „ołówek”, w pierwszej kolejności myślę „znowu? Przecież dopiero co go ładowałem”. A potem patrzę na to urządzenie i zastanawiam się, jak tam w ogóle zmieściła się bateria i (jeśli jestem w domu) podłączam go do przewodu (za pomocą przejściówki) na kilka chwil. Jednak największym brakiem czy niedogodnością związaną z Apple Pencil jest brak miejsca na jego przechowywanie czy przenoszenie razem z tabletem. Wydaje mi się to bardzo nie-Apple’owe. Nie wiem ilu z Was pamięta w jaki sposób był przechowywany dołączony do białego iMaka G5 pilot zdalnego sterowania, ale właśnie to było – w mojej opinii – tak-bardzo-Apple. Fakt, że tutaj nie wymyślono niczego podobnego sprawia, że niejednokrotnie zdarza mi się wyjść z iPadem, ale bez „ołówka”. Jakąś opcją jest skórzane etui, które mieści i iPada, i Pencil, ale …nie mieści mi się ono w torbie. A i jego cena (649 zł) nie zachęca. Sam pewnie zdecyduję się więc na rozwiązanie firmy trzeciej (nowość od Twelve South chodzi mi po głowie), bo chętnie wrócę do komfortu, jaki zapewniał mi nawet mój Handspring Treo 600 w 2004 czy 2005 roku, umożliwiając włożenie rysika do wnętrza obudowy urządzenia.
Na koniec zostawiłem sobie aspekt wielkości ekranu; 10,5-calowy iPad jest bowiem swego rodzaju kompromisem (wiadomo, w zakresie rozmiaru ekranu i mobilności urządzenia). I jako taki sprawdza się doskonale. Nie boję ani nie wstydzę się przyznać, że wygodniej byłoby mieć dwa iPady – mini Pro (tj. wyimaginowany mini z obsługą Apple Pencil) w trasie lub na sofie oraz 12,9-calowego Pro na biurku. Bo odpowiadając sobie szczerze na pytanie czy mini jest wygodniejszy (od 10,5″) podczas wieczornego przeglądania stron czy czytania artykułów w Instapaper, musiałbym odpowiedzieć, że tak, oczywiście. Oraz podobnie – czy 12,9-calowy jest wygodniejszy podczas pracy przy biurku? Tak, pewnie. Tyle, że takie założenie pomija inne użycia iPada. Dajmy na to, mam 2-godzinną przerwę w planie dnia i mógłbym popracować w kawiarni; tam będę miał stolik, więc wygodniej byłoby mi pracować na dużym iPadzie, ale to oznaczałoby, że musiałbym go mieć przez resztę dnia przy sobie, a co za tym idzie, musiałbym mieć ze sobą większą torbę niż rzeczywiście potrzebuję. A z kolei 2-godzinna praca na mini – cóż, do wygodnych z pewnością nie należy. Albo jeszcze inny scenariusz; wyjeżdżam na weekend, czasem będę miał dostęp do biurka/stolika, czasem nie – którego zabieram? I, oczywiście, takie dywagacje nie mają nawet prawa być nazywanymi jakimkolwiek problemem, ale piszę o tym tylko dlatego, żeby potwierdzić to, co napisałem na początku tego akapitu – 10,5-calowy iPad Pro jest doskonałym kompromisem. Na tyle, że nawet, gdybym mógł przeznaczyć odpowiednią ilość środków na wspomniane dwa iPady, pewnie nie zdecydowałbym się na ich zakup.
Chyba właśnie to najbardziej w nim lubię; że przez to, że jest tak mały (tj. tak cienki i tak lekki), mam go zawsze przy sobie (nawet wtedy, kiedy nie zakładam, że będę go potrzebował), a dzięki modułowi LTE, on zawsze jest gotowy do pracy w pełnym wymiarze.
I wiem, że w tej konkluzji powtórzę co nieco z tekstu o iPadzie Pro 12,9”, ale używanie iPada Pro wniosło do mojego życia ten sam rodzaj ekscytacji, jaki towarzyszył pierwszym miesiącom używania iBooka G3 z Mac OS X 10.2 w 2003 roku, po latach używania szarych, pecetowych skrzynek z Windowsem. I w moich oczach, przejście na iPada jest podobnej wielkości krokiem naprzód.
Obiecałem też, że na końcu wytłumaczę, co tak bardzo mnie do niego przekonało. Otóż, uwielbiam w nim to, że jest tylko ekranem, gdy wystarcza mi tylko ekran (jakkolwiek głupio to nie brzmi), ale – gdy potrzebuję więcej – może stać się „pełnoprawnym komputerem” z podstawką, klawiaturą i nawet wskaźnikiem/ołówkiem. Że mogę sobie wybierać, które elementy są mi aktualnie potrzebne i używać tylko ich. Żaden MacBook mi tego nie da.
powoli newsletter
Dołącz do newslettera, żeby być na bieżąco z nowymi materiałami.