Vortex Race 3
Po wielu tygodniach rozważań kupiłem wreszcie klawiaturę. Zdecydowałem się na Vortex Race 3 — klawiaturę, która w zamyśle ma być tą jedyną (stąd rozmiar 75%). Na tyle niedużą, żeby móc ją zabierać ze sobą za każdym razem, gdy będę planował pisać na iPadzie, a jednocześnie na tyle wygodną, żeby mogła być moją podstawową klawiaturą podczas pracy przy komputerze. Inną opcją byłby duet stworzony z modeli Core (40%) i Vibe (83-klawiszowa z polem numerycznym, bo jednak przy komputerze korzystam z niego dość często). Taka konfiguracja byłaby jednak szalenie droga, więc nigdy poważnie nie brałem jej pod uwagę.
Zamówiłem więc model Race 3 z przełącznikami MX Cherry Brown. Klawiatura dotarła do mnie w ciągu czterech dni z amerykańskiego Amazonu (co, przyznaję, nie mieści mi się w głowie, bo choć koszt wysyłki nie był niski, to jednak to jest przecież drugi koniec świata).
W pierwszej kolejności zainstalowałem metalowe stópki, które były w zestawie (bez nich była dla mnie zdecydowanie zbyt płaska), a w drugiej, wymieniłem windowsowe przyciski na — również dołączone — makowe, zmieniając przy tym kolor kilku innych.
Potem zostało mi już zaprogramowanie niektórych klawiszy „po swojemu” — w domyślnym, makowym układzie tej klawiatury, przyciski command i option zamienione są miejscami (z tego co czytałem, to aktualizacja firmware’u to zmienia, ale tej z kolei można dokonać wyłącznie z poziomu systemu Windows, więc mogę jedynie rozłożyć ręce), ale na szczęście klawiatura dysponuje czterema „warstwami”, z których trzy są edytowalne przez użytkownika. Działa to trochę jak narzędzie typu Karabiner, o którym kiedyś pisałem, które pozwala na modyfikacje kodu danego przycisku, tyle tylko, że w tym przypadku informacje zapisywane są w pamięci klawiatury, a tym samym działają później z każdym urządzeniem, do którego jest ona wpięta (także z iPadem, co ma o tyle duże znaczenie, że przecież iOS nie pozwala na stworzenie czegoś choćby podobnego do Karabinera).
Jedyny „problem” z tymi warstwami jest taki, że aktywacja każdej z nich reprezentowana jest poprzez zapalenie się diody pod klawiszem spacji. Słowo „problem” umieściłem jednak w cudzysłowie, bo nie jest to nic, z czym nie poradziłby sobie kawałek taśmy izolacyjnej :)
Ostatnią rzeczą, jaką zrobiłem przed wdrożeniem jej na poważnie, było założenie opasek gumowych pod każdy z przycisków. Razem z klawiaturą zamówiłem zestaw takich, które odrobinę skracają skok klawisza (o nieodczuwalne 0,2 mm) oraz zmieniają nieco dźwięk, gdy jest on wciśnięty do końca.
Zmiana jest subtelna, ale słyszalna (gdy wymieniłem połowę przycisków i zaprezentowałem to Żonie, odpowiedziała „słychać różnicę, ale nie tak, żeby się jakoś ekscytować” :)
Od tego momentu klawiatura była już gotowa do pracy, a zestaw z iPadem (jeszcze przed wymianą przewodu) prezentował się tak:
Niedawno minęły 4 miesiące, odkąd jej używam, więc czas na dalsze przemyślenia, tym bardziej że używam jej niemal codziennie i — nie licząc jednego rodzinnego wyjazdu — zawsze zabieram ją ze sobą.
Zacznę od tego, co mi w niej przeszkadza lub czego mi w niej brakuje. Przede wszystkim, ku mojemu dużemu zaskoczeniu, pobiera z iPada dużo energii. Gdy ją zamawiałem, dokupiłem do iPada przejściówkę z USB na Lightning, żeby móc ją w ogóle podłączyć, ale zdecydowałem się na wersję bez dodatkowego portu Lightning, czyli bez możliwości ładowania iPada w trakcie pisania. Po pierwsze, nie chciałem, żeby z boku iPada wisiała stosunkowo duża przejściówka, a po drugie, uznałem, że jak już muszę mieć przewód, to niech on będzie tylko jeden — wizja, w której do iPada podpięta jest i klawiatura, i ładowarka nie prezentowała się atrakcyjnie w mojej głowie. Niemniej jednak pierwszy raz odkąd mam tego iPada, rzeczywiście muszę zwracać uwagę na stan naładowania baterii oraz — co zaskoczyło mnie jeszcze bardziej — muszę pamiętać o odłączaniu klawiatury, gdy jej nie używam. Pozostawienie jej podpiętej na noc (kiedy — jak przynajmniej zakładam — nikt jej nie używa) obniża poziom energii w iPadzie z 85% do 10%.
Problem poboru energii „obszedłem”, dokupując mocną ładowarkę do iPada (tę 29W na USB-C (missing), bo miałem ją w planach, tak czy inaczej), która jest w stanie naładować go w pełni w niewiele ponad półtorej godziny (zamiast prawie pięciu, jak ta dołączona do zestawu). Teraz więc wystarczy, że po skończonej sesji pisania podłączam go do rzeczonej ładowarki i ponownie nie muszę się już martwić o stan naładowania baterii w nim (mógłbym się martwić o jej żywotność, więc na wszelki wypadek na noc nadal podłączam go do tej wolniejszej — mam dwa osobne „stanowiska” do ładowania iPada).
Po tych czterech miesiącach nadal brakuje mi jednak prawego klawisza cmd. Układ zawiera wprawdzie prawy ctrl, z którego nie korzystam i, którego chętnie zamieniłbym na cmd, ale właśnie ten prawy ctrl służy do wejścia w tryb programowania klawiszy — jeśli więc nawet udałoby mi się przeprogramować go na inny (prawdę mówiąc, nawet nie sprawdzałem, czy to możliwe), to nie dostałbym się ponownie do tego trybu. Nie jest to może duży problem, bo jednak człowiek dość szybko się przyzwyczaja i rzeczywiście coraz rzadziej próbuję nawet użyć prawego cmd (trochę pomaga mi w tym fakt, że ta klawiatura jest moją jedyną i używam jej także z Makiem), to jednak z pewnością jest on warty odnotowania.
Brakuje mi także klawisza Eject. I nie chodzi mi o możliwość wysunięcia płyty z napędu, bynajmniej. Używając którejkolwiek makowej klawiatury z urządzeniem z iOS, można użyć klawisza Eject, żeby wyświetlić klawiaturę ekranową. To pozwala łatwo się przełączyć na klawiaturę emoji lub wybrać któryś niestandardowy znak (przytrzymanie np. klawisza A na klawiaturze zewnętrznej w iOS nie daje tego samego efektu co przytrzymanie go na klawiaturze ekranowej). Można wprawdzie użyć skrótu ctrl + shift + spacja, który wyświetla menu z listą aktywnych układów klawiatur (tj. tych włączonych w preferencjach systemu), ale nie jest to równie eleganckie rozwiązanie.
Co więcej, to oznacza również, że jedna z najbardziej przydatnych (no dobra, trochę przesadziłem, ale bardzo ją lubię) funkcji iOS 12 nie działa tak, jak powinna. Chodzi o wyświetlony nad klawiaturą kod z smsa przy np. przelewie bankowym, który zostaje automatycznie wklejony w odpowiednie pole formularza, gdy tylko się go tapnie. Skoro jednak nie wyświetla się klawiatura ekranowa, to i ten kod nie ma szans się pojawić. Można go albo przepisywać ręcznie (like animal!), albo …wyciągać na moment przewód od klawiatury (wówczas ta ekranowa pojawia się momentalnie). Dopiero po jakimś czasie zorientowałem się, że jeśli w systemie włączę „skróty” w preferencjach klawiatury, to na dole ekranu zawsze będzie wyświetlony ten pasek, w którym rzeczony kod się pojawia. Bywa to drażniące, bo choć Ulysses wykorzystuje tę część ekranu do umieszczenia swoich skrótów (które bywają przydatne), to jednak większość aplikacji całkowicie marnuje tę przestrzeń, a w przypadku niektórych aplikacji webowych (business.facebook.com — patrzę na Ciebie) nawet zasłania pole do wpisywania odpowiedzi (!).
Idąc dalej w opisie trudności; powierzchnia klawiszy jest nieco mniejsza niż tych w Magic Keyboard. Klawisze mają przekrój zbliżony do trapezu, zatem zwężają się ku górze, co ma wpływ na powierzchnię, w którą palec powinien trafić — różnica jest dość znaczna; 16×16 mm vs. 12,5×12,5 mm. Na początku robiłem więc trochę literówek, co jednak nie powinno być niczym dziwnym — taki jest urok przyzwyczajeń.
Sama klawiatura jest też dużo wyższa niż Magic Keyboard, co oznacza, że podczas pisania nadgarstki są bardziej wygięte.
Początkowo spodziewałem się z tym jakichś trudności, ale nie narzekam na ten aspekt za bardzo. Mimo to czasem, po dłuższej sesji pisania, zastanawiam się, czy jakaś podkładka pod nadgarstki nie byłaby czymś użytecznym.
I na koniec; gumowe nóżki Vortexa zostawiają plamki na moim białym blacie, więc gdyby nie to, że mieszkam w okolicy, w której bardzo się kurzy, przez co i tak muszę przecierać ten blat codziennie, to pewnie by mnie to irytowało.
Jak widać, lista minusów, trudności czy konieczności zmiany przyzwyczajeń nie jest krótka. Chciałbym jednak zrównoważyć ją trzema słowami: uwielbiam tę klawiaturę. Pomimo wszystkiego, co powyżej i za wszystko, co poniżej.
Podoba mi się to, jak wygląda — jest prawdziwie minimalistyczna w swojej formie. Tak, jakby któryś z projektantów wziął do ręki „normalną” klawiaturę mechniczną i zabrał z niej wszystko, co zbędne. Nie ma więc ona żadnej obudowy w ścisłym znaczeniu tego słowa. Jest tylko metalowa podstawa i klawisze — nic więcej. Nawet klawisze F i J („pozycje startowe” dla palców wskazujących) nie mają żadnych dodatkowych oznaczeń — są tylko nieco bardziej wklęsłe niż pozostałe. Wciąż daje się to wyczuć, ale wizualnie nie sposób odróżnić. Tak, jak wspominałem; minimalizm. I to nie taki, jak w przypadku klawiatur Apple, które chcą niejako wtopić się w otoczenie, wizualnie zlać z blatem — tu mamy do czynienia z tym minimalizmem, który nie idzie na kompromisy; nie obniża skoku klawisza, nie eliminuje normalnego przełącznika i nie zmniejsza wagi. Zamiast tego daje pełnoprawną klawiaturę mechaniczną w możliwie minimalistycznej formie.
Przez to wszystko do dziś robi ona na mnie wrażenie. Podejrzewam, że przy jeszcze mniejszej klawiaturze (jak Vortex Core czy Pok3r) efekt braku obudowy jest nawet ciekawszy, ale jednak tamte nie wystarczyłyby mi do codziennej pracy.
Dźwięk tej klawiatury również daje mi dużo radości. Ciężko jest o nim pisać, więc nagrałem go, żebyście sami mogli usłyszeć, o czym mówię:
Powyżej będziecie mieli okazję posłuchać zarówno Vortexa, jak i porównać ten dźwięk z pozostałymi klawiaturami, które wówczas miałem jeszcze u siebie (w tym z mechaniczną klawiaturą Apple — modelem A1016). A poniżej — to samo, tylko w dłuższej wersji:
Dla przypomnienia; mój egzemplarz został wyposażony w przełączniki MX Cherry Brown, a można wybrać albo głośniejsze czy bardziej „klikalne” (MX Cherry Blue) albo cichsze i wymagające mniejszego nacisku (MX Cherry Red), a także kilka innych. I mimo że moje brązowe uznawane są za ciche, to jednak wieczorami przy dwójce śpiących dzieci w mieszkaniu muszę być nieco bardziej uważny i upewniać się, że dzielą nas co najmniej jedne zamknięte drzwi.
I choć mnie dźwięk tych klawiszy bardzo się podoba, to — podobnie jak z wyglądem — nie każdemu będzie to odpowiadało. Moja żona powiedziała na początku, że — oceniając ze słuchu — piszę na niej (klawiaturze, nie żonie) „jakbym wiecznie pisał na wkurwie, wiecznie zirytowany” i, że jest w tym dźwięku „wkurw charakterystyczny dla urzędów” (miesiące, które od tamtego momentu minęły, niczego nie zmieniły — nadal nie znosi tej klawiatury). Ja odbieram to zupełnie inaczej — dla mnie bliższy jest on maszynie do pisania i być może właśnie dlatego tak go lubię. Dużo zależy też od tego, jak mocno „wdusza” się klawisze — tj. czy uderzają one o podstawę, czy nacisk jest mniejszy — wystarczający do aktywacji przycisku, ale nie na tyle silny, żeby „wdusić” go do końca. Przykład w linku — na zmianę (po ok. 4 sekundy) jest tam „delikatne” pisanie i mocny nacisk:
Piszę na niej jednak szybciej niż na którejkolwiek klawiaturze Apple — aplikacja TapTyping podaje mi 61 słów na minutę, a rekordem na Apple Magic Keyboard było u mnie 57. Awansowałem tym samym z Adept Typist na Advanced Typist. Różnica może nie jest duża i tak naprawdę dla mnie bez znaczenia, ale cieszę się, że jednak mnie nie spowalnia, bo to była moja pierwotna obawa (wszak tak podpowiadałaby fizyka — skok klawisza wyższy, zatem potrzebne jest więcej czasu do wciśnięcia każdego klawisza, a tym samym pisze się wolniej). Co jednak jest dla mnie dużo ważniejsze — nigdy tak sprawnie nie pisałem bezwzrokowo, jak teraz. Ponownie; TapTypist podaje mi średnio 97-procentową skuteczność. Na wcześniejszych klawiaturach bardzo rzadko udawało mi się przekroczyć 90%. Nie wiem, co konkretnie za to odpowiada, ale cieszę się, że tak jest.
Lubię nawet wagę tej klawiatury — 755 gramów zapewniających o jakości. Bo dzięki metalowej podstawie, nic tu się nie wygina (posiadacze Magic Keyboard, zwłaszcza nie najnowszej wersji, wiedzą pewnie, w czym rzecz).
No i wreszcie przewód; mi on naprawdę nie przeszkadza, a jeśli już to bardziej wizualnie niż funkcjonalnie. Wymieniłem fabrycznie dołożony przewód na dwa inne — czerwony leży na biurku, przy którym pracuję na Maku, biało–czarny jest transportowany razem z iPadem. Jeśli pojawi się kiedyś model z Bluetooth i będzie działał tak samo sprawnie jak ten, z pewnością go rozważę. Do tego czasu, będę się dalej zachwycał swoją przewodową klawiaturą, w ogóle na ów przewód nie narzekając.
Podsumowując; tak bardzo lubię pisać na tej klawiaturze, że gdy wyjeżdżam na dwa dni lub dłużej i jej nie zabieram, naprawdę za nią tęsknię. Wiem, że to brzmi absurdalnie, ale gdy używam np. Keys–To–Go (bo czasem i ją zabieram, gdy miejsce jest ograniczone), nie mogę się doczekać aż wrócę do domu i ponownie poczuję Vortexa pod palcami. I jak sami widzicie, piszę znacznie częściej (ok, Patreon ma również spory wpływ na to) — nawet mój Day One jest pełniejszy od stycznia; bo po prostu piszę chętniej.
Dlatego też, gdy tylko mam taką możliwość, zabieram ją ze sobą.
Niekiedy muszę przearanżować nieco hotelowy pokój, żeby móc wygodnie na niej popisać, ale zawsze jest warto.
I nie chodzi tylko o wyjazdy — jeśli jestem umówiony na spotkanie w np. kawiarni, to często przyjeżdżam godzinę wcześniej, żeby móc pisać (i, oczywiście, mówię to o tych przestronnych i głośnych kawiarniach, gdzie panuje przyjemny gwar — do tych cichych nigdy nie przyniósłbym takiej klawiatury).
I choć piszę to wszystko o konkretnym modelu konkretnej marki, to wydaje mi się, że tyczyłoby się to także wielu innych — mój wybór padł po prostu na tą i jako że jest moją pierwszą tego typu (A1016 jednak nie liczę), to jej przypadła cała chwała za ten wachlarz dobrych wrażeń.
Gary Rogowski w swojej książce „Handmade: Creative Focus in the Age of Distraction” pisze o różnicy w satysfakcji, jaką — jako ludzie — czerpiemy z czynności wykonywanych ręcznie od tej, jaką dają bardziej „ekranowe” osiągnięcia. Wprawdzie pewnie pisząc o rzemiośle, nie ma on na myśli pisania na klawiaturze, ale z pewnością jest tu jakiś czynnik wspólny. Rzeczywiście bowiem czerpię zupełnie inną satysfakcję z napisanego tekstu, gdy narzędziem, którego do jego napisania użyłem, jest właśnie klawiatura mechaniczna. Nie wiem, czy chodzi o ten większy skok klawisza, czy o feedback, jaki otrzymuje się od klawiatury, czy o dźwięk, jaki temu towarzyszy (a może właśnie wszystkie one razem się na to składają?), ale inaczej postrzegam tak wykonaną pracę. Pamiętam, że w którymś opisie jakiejś innej klawiatury przeczytałem: „Typing on this thing feels like writing” i choć ciężko byłoby przetłumaczyć to zdanie, to dokładnie tak to czuję.
Podejrzewam, że porównanie do pianisty może tu być sporo na wyrost, ale czasem wyobrażam sobie, że czerpie on podobną przyjemność z muskania klawiszy w celu wydobycia dźwięku z instrumentu.
I choć brakuje mi talentu do tego, żeby kiedykolwiek grać na fortepianie, to pewnie już zawsze będę czerpał przyjemność z naciskania klawiszy mechanicznych. Wiem bowiem, że wszedłem na drogę, z której nie ma już powrotu.
powoli newsletter
Dołącz do newslettera, żeby być na bieżąco z nowymi materiałami.